0
KarolKwiat 30 maja 2019 03:13
Po 12-godzinnym stopoverze w Pekinie, z którego relację zamieściłem na łamach fly4free, nadszedł czas na Sydney.
Nie ma co ukrywać, że stolica Nowej Południowej Walii była główną atrakcją z planów całego wyjazdu. Jak wiadomo miasto jest kojarzone z charakterystycznym budynkiem opery, której widok najczęściej króluje w panoramie. Często jest także mylone z Canberrą jako stolica Australii. Sydney dla mnie kojarzy się z igrzyskami olimpijskimi w 2000 roku, z których relację oglądało się w godzinach nocnych a na najwyższym stopniu podium stawali min. nasi młocarze Kamila Skolimowska i Szymon Ziółkowski.
Sydney jest najważniejszym miastem na całym kontynencie, centrum przemysłowym, usługowym, elektronicznym a także jednym z najważniejszych centrów finansowych na świecie.
Ale najważniejsze jest to - miasto zajmuje jedno z najwyższych miejsc w światowych rankingach jakości życia. I dlatego trzeba było to sprawdzić…



Przed samym wylotem najważniejszą rzeczą było wyrobienie wizy. Na szczęście nie trzeba było udawać się do konsulatu i można było wszystko załatwić przez internet. Sam proces rejestracji nie jest zbyt trudny, trzeba podać swoje dane, wypełnić kilka pól, odpowiedzieć na pytania związane z posiadaniem rodziny w Australii czy obecnie wykonywanej pracy. Po wypełnieniu aplikacji wysyłamy wniosek i praktycznie po kilku minutach otrzymujemy maila zwrotnego z wizą. Pozwala ona na wielokrotny wjazd do kraju w przeciągu roku od momentu jej wyrobienia.
Na lotnisku Kingford Smith w Sydney wylądowaliśmy po 36 godzinach podróży, z czego 12 godzin zajął stopover w Pekinie. Po szybkim przejściu kontroli bezpieczeństwa i odebraniu bagaży postawiliśmy stopę na Antypodach! Pomimo długiej podróży uśmiech nie schodził z naszej twarzy i pozytywne nastawienie pompowało adrenalinę. Była godzina 9 rano w poniedziałek a w Polsce był jeszcze niedzielny wieczór. Od pierwszych minut można było zauważyć inne twarze, bardziej przyjazne, z jakże innym nastawieniem i aurą od tych, jakich doświadczyliśmy w Pekinie. Pierwszy kontakt z Australią był jak najbardziej pozytywny!



Z lotniska udaliśmy się do centrum pociągiem podmiejskim, wysiedliśmy na jednej ze stacji i udaliśmy się w stronę naszego hostelu. Położony był w dzielnicy o nazwie Woolloomooloo! Zapewne oryginalna nazwa pochodzi z języka Aborygenów, którzy panowali na kontynencie australijskim przed podbiciem ich przez Anglików. Po szybkiej rejestracji udaliśmy się do naszych pokoi i przeżyliśmy szok. Spałem w wielu miejscach, hotelach czy hostelach ale takich warunków jakie miał do zaoferowania hostel o nazwie Chilli Blue Backpackers nie spotkałem nigdzie. Brudna kuchnia, w której stały stosy nieumytych naczyń, walające się resztki jedzenia, porozrzucane śmieci a także wilgoć w łazience, na skutek której dolna część drzwi była przegnita. Jednym słowem idealne warunki do spotkania jednego z licznych w tym rejonie jadowitych węży czy pająków.



Chcąc czy nie chcąc musieliśmy zaakceptować warunki, zreszto większość czasu i tak spędzaliśmy na mieście a do hostelu przychodziliśmy praktycznie na nocleg. Podczas pierwszej nocy obudziłem się o 4 rano i poszedłem na kawę do kuchni. W przeciągu dwóch godzin udało się zapoznać kilku mieszkańców hostelu, którzy na co dzień pracują. Byli to Francuzi, Niemcy czy Anglicy przebywający na rocznej wizie pracowniczej i wykonujący w większości pracę budowlane. Byli zadowoleni z poziomu życia i zarobków, które oscylowały w granicach 20 dolarów australijskich za godzinę.

Centrum Sydney nie było zbyt odległe, więc przy słonecznym poranku udaliśmy się w stronę Królewskiego Ogrodu Botanicznego, znajdującego się w drodze do budynku opery. Od razu po wejściu do tego miejsca można wyczuć, że znaleźliśmy się w prawdziwej oazie spokoju. Ogromny, 30-hektarowy park jest miejscem, gdzie możemy znaleźć wyjątkowe gatunki roślin, kwiatów, krzewów czy nawet kaktusów. Jest podzielony na kilka części, z czego najbardziej atrakcyjną jest ogród z roślinami tropikalnymi, wodno - błotnymi czy orientalnymi. Jednym słowem jest to raj nie tylko dla botanika i można spędzić tam kilka godzin napawając się pięknem tego miejsca. Charakterystycznym mieszkańcem ogrodu jest ibis czarnopióry, charakterystyczny ptak występujący na kontynencie australijskim.







Po wyjściu z parku dotarliśmy do zatoki Farm Cove, skąd rozpościerał się piorunujący widok na najważniejsze punkty w Sydney. Po skierowaniu się na Macquaries Pont można było obrać idealny punkt do zrobienia zdjęcia, na którym znajduje się budynek opery i most Harbour Bridge. Przepływające co chwila łódki wzbogacają takie ujęcia, które mogą być prawdziwą ozdobą niejednego albumu.



Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do naszego celu, mijając po drodze panoramę szklanych drapaczy chmur wkomponowanych w park. Wreszcie dotarliśmy na miejsce, do słynnej Sydney Opera House! Jest to najbardziej rozpoznawalny budynek australijski, nie ma podobnego na całym świecie i jest wpisany na listę UNESCO. Obiekt został oddany do użytku w 1973 roku i jest zbudowany głównie z betonu, szkła i stali. Biały, charakterystyczny dach jest pokryty płytkami ceramicznymi, których podobno nie trzeba czyścić. Wewnątrz znajduje się kilka sal, w których odbywają się koncerty a sam obiekt generuje kilka milionów zysku z racji ruchu turystycznego.



Opera jest wizytówką Sydney, ale kiedyś podobną funkcję pełnił Harbour Bridge. Jest to jeden z najdłuższych na świecie mostów jednoprzęsłowych, jest długi na 1150 metrów i wysoki na 134 metrów.Usprawnił komunikację między północną a południową częścią miasta. Co roku w Sylwestra jest organizowany wyjątkowy pokaz sztucznych ogni odpalanych z jego konstrukcji. Wieczorem przybiera on różnorakie barwy, co w połączeniu z jarzącymi się wieżowcami sprawia duże wrażenie.



Kto jest spragniony może skorzystać z oferty licznych kawiarni i barów położonych na wybrzeżu, albo skierować się w stronę Cicular Quay. Właśnie ta część miasta jest uznawana za początkową dla jego historii. Jak mówi legenda tutaj byli zsyłani pierwsi skazańcy z Wielkiej Brytanii i można powiedzieć, że historia kraju pod rządami Brytyjczyków zaczęła się w tym miejscu. Czasami podczas wydarzeń sportowych z udziałem Australijczyków kibice ekip przeciwnych skandują "criminals" z racji transportowania więźniów na drugi kontynent.



Circular Quay jest także portem, z którego można dopłynąć do innych dzielnic Sydney a także do jednego z najpiękniej położonych ogrodów zoologicznych -Taronga. Bilety można kupić na miejscu i wyruszyć w rejs. Jest to jedna z najlepszych atrakcji w mieście, szczególnie podczas powrotu, kiedy zachód słońca idealnie wtapia się w bajecznie oświetlony Harbour Bridge.
Po dopłynięciu do nabrzeża udajemy się do kolejki linowej, która zawozi nas na szczyt wzgórza, gdzie znajduje się wejście do ogrodu. Trasa zwiedzania jest uformowana idealne, bo powoli przesuwamy się w dół odkrywając to, co mają nam do zaserwowania Antypody.
A jest co! Kontynent australijski może się pochwalić wieloma unikalnymi zwierzętami, występującymi tylko na tym kontynencie - wombaty, kolczatki, kangury, koala czy emu. Oprócz tego znajdziemy węże, szczególnie jadowite, których w Australii nie brakuje, owady, jaszczurki czy pająki, których ugryzienie może spowodować nieodwracalne skutki. Przechadzając się wzdłuż alejek czy specjalnych miejsc dla np. gadów można zauważyć ich różnorodną barwę. Znajdziemy tutaj całą paletę kolorów umaszczenia żab, ptaków, węży czy nawet ryb, czyniąc tym bardziej to miejsce wyjątkowe.



Jednak dla mnie numerem jeden jeśli chodzi o zoo w Sydney jest waran z Komodo. Nie spodziewałem się, że będę miał okazję zobaczyć bestię na żywo właśnie tutaj a nie na jednej z wysp należącej do Indonezji. Olbrzymia na kilka metrów jaszczurka, z masą kilkuset kilogramów leniwie wygrzewała się w promieniach słońca, jedynie od czasu do czasu przemieszczając swoje ogromne cielsko. Nie chciałbym nigdy stanąć oko w oko z tak niebezpiecznym osobnikiem w realu, bo nie miałbym żadnych szans i byłbym dla niego małą przekąską.



Będąc w Sydney można udać się mostem na północną część miasta a mianowicie do Milsons Point, będące idealnym miejscem na skąd rozpościera się widok na najważniejsze punkty miasta. Cała trasa może zająć dłuższą chwilę, bo Harbour Bridge ma długość 1,2 km ale widoki z niego są niezapomniane. Z góry idealnie widać budynek opery a także port, z którego, oprócz małych statków, wypływają wielkie promy pasażerskie. Ujęcia robione przy zachodzie słońca będą ozdobą każdej galerii. Dla chętnych, bardziej odważnych czy dla osób o grubszej zawartości portfela przewidziano możliwość przejścia się po szczycie mostu, co na pewno jest wyjątkowym przeżyciem, zwłaszcza, że most liczy 134 metrów wysokości.







W kwestii żywności można powiedzieć, że Australijczycy przywiązują uwagę na to, co trafia na ich talerze. Przeglądając menu w restauracjach czy na nawet na lotnisku znajdziemy tam wiele zdrowych i pożywnych potraw, bez nadmiernej ilości tłuszczu czyli liczne pasty, ryby lub zdrowe sałatki. Oczywiście ma to swoją cenę, bo za standardowy posiłek na mieście trzeba zapłacić ok. 20 dolarów australijskich, dodając do tego cenę piwa ok. 7 dolarów. W dzielnicach położonych poza centrum, tak jak nasza Wolloomooloo, można znaleźć lokal, gdzie kotlet z piersi kurczaka, ziemniaki lub ryż z sałatką kosztuje 10 dolarów. Jeśli miałbym porównywać ceny w markecie Coles z angielskimi to są one o 30% wyższe niż w przysłowiowym Tesco. Podobnie jest z cenami wejściówek do poszczególnych atrakcji czy komunikacji miejskiej.
Sydney jest czystym miastem, nie widać żadnych papierków czy woreczków foliowych. Jest dużo terenów zielonych, gdzie można spędzić przerwę w pracy czy wyjść z rodziną lub ze znajomymi i zorganizować sobie piknik. Dużo osób jest aktywnych fizycznie, szczególnie widać to w godzinach przerw w pracy, kiedy to ulice i ścieżki są oblegane przez biegaczy, co jest ewenementem w Europie, bo większość woli spędzić przerwę w dusznej kantynie.
Mieszkańcy Sydney wywodzą się z szerokiego kręgu kulturowego i reprezentują wszystkie rasy i religie. Spotkaliśmy naszych rodaków tylko raz i byli to Polacy na stale mieszkający w tym miejscu. Australijczycy także pytali się "where are you from", słysząc nasz język ale nic więcej nie mówili oprócz "it's far away" i życzyli nam miłego czasu zwiedzania. Ciekawą osobę spotkaliśmy w Taronga Zoo. Był to Sudańczyk, który znakomicie orientował się w dorobku naszych mistrzów muzycznych takich jak Fryderyk Chopin, Krzysztof Komeda czy Krzysztof Penderecki. Kierowcą naszego busa na lotnisko był emigrant z Serbii, który opuścił swój kraj podczas wojny domowej w Jugosławii na początku lat 90-tych. Oprócz białych emigrantów z Europy można zauważyć liczną grupę z krajów azjatyckich, wysp Oceanii a także rodzimych Aborygentów. Tych ostatnich można spotkać w dzielnicy the Rocks, gdzie stoją przy zatoce pomalowani w swoje barwne kolory i grając na didgeridoo czyli rodzimym instrumencie muzycznym. Więcej o Aborygenach napiszę w drugiej części, gdzie opiszę wygląd Waradah Australian Centre w Katoomba czyli centrum kultury aborygeńskiej.
W stolicy Nowej Południowej Walii spotkaliśmy wielu turystów. Większość chciała zobaczyć najważniejsze atrakcje Sydney a dla części miasto było tylko małą częścią wielkiego planu. Przy naszym hostelu zaparkowała vana grupa podróżników - Hiszpan, Argentyńczyk i Czeszka, którzy przejechali tysiące kilometrów po interiorze australijskim. Sydney widocznie było ich ostatnim przystankiem i byli całkowicie bez grosza. Po skończeniu pracy recepcjonisty o 23-ciej nie było nikogo od ochrony i wtedy mogli wejść do środka, skorzystać z toalety i przespać się na kanapach.



Sydney jako druga (po Pekinie) część naszego planu okazało się wspaniałym miastem, wywarło na nas duże wrażenie i bez wątpienia zasługuje na miano jednego najlepszych miast do życia miejsc na całym świecie. Spędziliśmy tam kilka dni, po czym udaliśmy się na pobliskie lotnisko na lot do Fidżi, ale to nie był koniec kontaktu z miastem. Po kilku dniach spędzonych w Oceanii wróciliśmy ponownie do Sydney, wypożyczyliśmy auto i skupiliśmy się tym razem na terenach położonych poza obrębem metropolii eksplorując Nową Południową Walię.



























Dodaj Komentarz